Portugalia
4.08-22.08.2018
Ta podróż ma dwa etapy. Tutaj relacja z pierwszej części - z Portugalii.
Czy leci z nami pilot? Kurczę, ten facet chyba powinien siedzieć tam w środku, a nie tutaj, nie?
FARO
Udało się! Doleciałam. Hotel może i nie zachwyca, ale kto by się tam przejmował hotelem, gdy po raptem 3 godzinach lotu z szarej rzeczywistości trafiasz w miejsce, gdzie jest tak ciepło i słonecznie, że nawet nad ulicami rozciągają zadaszenia
Krótki spacer po miasteczku (nie ma zbyt wiele do zobaczenia) i docieram do przemiłej rodzinnej knajpiki. A tam... same pyszności
i heja! W drogę! Jak zwykle, jakimiś dziwnym zrządzeniem losu, trochę przypadkiem, trochę szczęściem głupka rozklekotanym busem trafiam do krainy zapierającej dech w piersiach. Pani w kasie biletowej na dworcu autobusowym udzielała jakiejś dobrej rady, żeby może tylko kawałek przejść, żeby może dalej autobusem, że iść to za daleko i że coś tam jeszcze, ale nie słyszałam, bo już mnie tam nie było, bo już wędrowałam. (Później dopiero dotrze do mnie jak cenne były te rady).
Najedzona, zadowolona wracam do hotelu. Szybkie spanko, bo jutro wielka wyprawa. Faro to podobno tylko przystanek początkowy przy zwiedzaniu Algarve.
Pobudka! Śniadanie w piekarenko-kawiarence na rogu
Wdrapuję się na skały i rozpoczynam spacer.
Wędrując klifem, co chwilę schodzę na dół, gdzie w zatoczkach kryją się cudne plażyczki
Chwila odpoczynku i idę dalej.
Nagle zauważam coś niesamowitego
Gdy się dobrze przyjrzeć skały wystające z wody, krzak i ziemia tworzą kształt serduszka ❤ Super wrażenie!
Docieram na największą plażę w rejonie. Robi wrażenie, nie powiem
Ilość ludzi niestety wprost proporcjonalna do wielkości plaży...
Mimo to znajduję dla siebie kawałek piaseczku i małą skałkę i zalegam. Kąpiel w oceanie to dość odważna decyzja - woda zimna jak cholera, ale kto z nas nie przechodził w dzieciństwie hartowania w Bałtyku? Nic że usta sine, nic że zęby zgrzytają, kąpiel musi być!
Dość tego dobrego. Czas wracać do Faro. Hmm... Tylko jak? I właśnie dociera do mnie, że ostatni autobus odjechał pół godziny temu. Pani w kasie biletowej na dworcu autobusowym chyba o tym mówiła. Trzeba było słuchać... Ileż razy to zdanie mówię w ciągu roku szkolnego do swoich uczniów, a teraz sama nie posłuchałam swojej własnej rady. Trzeba było słuchać...
Czeka mnie zatem baaaaardzo długa wędrówka. Asfaltem. W pełnym słońcu. Diabli nadali! Idę...
Nie... Nie dojdę. Nie ma mowy. Ratunku! Help! Hilfe!
I nagle jest! Zbawienie! Tak, zatrzymał się! Podrzuci do miasta! Ave!
Uczcijmy zatem szczęście głupka i pożegnajmy Faro. Jutro ruszamy do Lizbony.
LIZBONA
Wczesnym rankiem ruszam do Lizbony. Pomyśleć, że podróż z miasta do miasta pociągiem trwa tyle ile samolotem z Polski do Portugalii. Ach te zdobycze cywilizacji! Cieszy mnie jednak podróż pociągiem, przynajmniej można zobaczyć kawałek kraju.
Lizbona wita mnie zachmurzonym niebem, ale widok z okna zrekompensuje wszystko. Może nawet spacer z walizą po krętych uliczkach i licznych schodach
Wąskie, wyślizgane i strasznie strome. Nie było łatwo. I zaraz za nimi, kolejne
Mieszkanko piękne. Czyściutkie, nowoczesne
I ten widok z okna... Alfama - niesamowita dzielnica. Ja to wiem jak się ustawić!
Nawet lekko pochmurne niebo wcale mi nie przeszkadza.
Witaj Lizbono! Czas na zwiedzanie.
Ależ kąt nachylenia mają te uliczki! I słynny tramwaj 28E. Oj, będzie nim wycieczka, będzie.
Póki co spacer do końcowej stacji, tam sobie przynajmniej usiądę (spryciulka!). Spacerując zwiedzam.
Praҫa de Comercio
Windy, które zabierają Cię na inne poziomy miasta
A tam już tylko obłędne widoki
Z ciekawostek - sklep z sardynkami
Pstrykam fotkę i chodu, zanim ktoś będzie oczekiwał, że coś kupię. Aż taką fanką tych małych rybek nie jestem.
I oto jest - słynny żółty tramwaj!
I kto by pomyślał, że ten tutaj, to tylko atrapa - ot, model do zdjęć. Przy odrobinie szczęścia może uda Ci się zrobić zdjęcie z modelem, przy braku szczęścia, z modelem i całym tłumem turystów... Jako, że głupi ma zawsze szczęście, ja - głupia - robię zdjęcie wyłącznie z atrapą i ruszam w poszukiwaniu pierwszej (ostatniej?) stacji tego właściwego, tego jeżdżącego.
Udaje się. Krętymi, wąskimi, stromymi uliczkami ruszam w uroczą podróż po mieście.
Po takiej wyprawie, jako, że kiszki już mi się wykręciły na kształt lizbońskich uliczek, postanawiam zjeść coś ciekawego w tzw. markecie. Nie ma to nic wspólnego z wielkopowierzchniowymi sklepami, których u nas na pęczki. Już bliżej do oryginału nazewnictwa - istny żywieniowy ryneczek
Straganików jest chyba ze 40 i sama nie wiem co się w nich mieści. Co straganik, to góra żarcia (za górę euro niestety). Mój wybór pada na coś co nazwałabym "dekonstrukcją burgera z krewetek"
Ciekawe, ciekawe... Zjadliwe. Nie no, ok, całkiem dobre.
Pożywiona wracam do pokoju. Jutro mała wyprawa do Belem.
Pogoda nie rozpieszcza, pochmurno jakoś, ale bez przesady...
Ja nawet na polską zimę nie mam takiej kurtki. Lisek w sierpniu?! O losie! Na marginesie dodam, że oczywiście mam na sobie szorty i T-shirt.
Belem to ciekawe miejsce. Spaceruję od Klasztoru Hiteronimitów, wpisanego na Listę światowego dziedzictwa UNESCO,
Belem to ciekawe miejsce. Spaceruję od Klasztoru Hiteronimitów, wpisanego na Listę światowego dziedzictwa UNESCO,
obok chyba najbardziej charakterystycznej budowli w tym miejscu, czyli Wieży Belem (kolejny obiekt z Listy UNESCO)
i dalej idąc szeroką promenadą wzdłuż rzeki Tag docieram do Pomnika Odkrywców.
Mający ponad 50 metrów wysokości pomnik upamiętnia osoby zasłużone dla Portugalii w erze wielkich odkryć geograficznych, przedstawia 33 postacie, w tym m.in Henryka Żeglarza (na czele), Vasco da Gamę, czy Ferdynanda Magellana.
O wiele więcej postaci odnajduję przed najsłynniejszą cukiernią w Belem.
Ustawiam dziewczyny na końcu kolejki, a sama znikam, by zorientować się w sytuacji. Orientowanie się polega na dyskretnym wepchnięciu się w drugą linię kolejki, do której o dziwo nikt nie stoi. Wchodzę zatem ja, cała na biało, zamawiam 3 babeczki, płacę jak za zboże i dumna wychodzę. Macham do dziewczyn i w nogi, zanim ktoś się zorientuje jaki ze mnie cwaniaczek! Słyszę jeszcze tylko: "no wiedziałam, że ona tak zrobi" i śmiejąc się do łez wracamy do pokoju. Kawusia i babeczki. Mniam!
Wieczorem jeszcze ostatnie spojrzenie na najstarszą dzielnicę Lizbony, pożegnalny toast i jutro ruszam do Porto.
W Porto nadchodzi kryzys. Sporo tego zwiedzania. Zaczynam odczuwać znużenie.
A przecież atrakcji przede mną co niemiara!
Naprawdę piękna architektura. A dworzec Sao Bento? Wow!
Przepiękne, serio.
Męczy mnie jednak tłum. Ucieknijmy na chwilę. Mini rejsik po rzece Duero - dzielącej miasto na dwie części.
Z tej perspektywy dużo lepiej to wygląda. Ciekawiej. Lubię tak z dystansu
Co może dać większy dystans niż kolejka linowa? Ten wyjazd kolejkami i tramwajami stać będzie. W górę zatem!
Kupując bilet na kolejkę dostałam kupon na degustację win. Idę, a co tam. Darowanemu koniowi...
Winiarnia jednak nie zachwyca - ot, komercja, chwyt na turystów. Nie daję się złowić, wiadomo, że nie taka ze mnie zwykła turystka. Ciekawsze od sztucznych inscenizacji wydaje się sama okolica winiarni.
A skąd się Pan tu wziął, proszę Pana Zająca? Czy Królika? (Ktoś je w ogóle odróżnia?).
Jest i coś dla fanów motoryzacji - zlot motocyklistów! Matko, jaki warkot!!!
I fotka specjalna dla Taty
I znów przy odrobinie sprytu (i niezłej dozie bezczelności - przyznaję), udaje się wepchnąć do środka. Nie tylko wepchnąć, ale i zająć miejsce siedzące. Jak być chamem, to pełną gębą. Ruszajmy! Wzdłuż miasta, wzdłuż rzeki docieram do ostatniego przystanku.
Czy to już Majorka? Nie, to dopiero za kilka dni. Póki co Praia das Pastoras z latarnią morską.
I ocean! Tak, to robi wrażenie. Robił w Algarve, robi tutaj.
Oooooooogrooooomna plaża. Zalegam na niej na chwilę. Chyba nawet na moment zasypiam. Budzi mnie jednak chłód i wiatr. No rajska plaża to to nie jest. Ale i tak nie odmówię sobie zanurzenia stóp w wodzie.
Brrr.... Zimna jak diabli. Nie dziwię się, że tylko surferzy w piankach siedzą w wodzie. Nawet dzieciaki nie są takie odważne. Ale jest, mam to - nogi w oceanie zaliczone.
Czas wracać do pokoju. Po drodze trzeba jeszcze coś zjeść. Hmm... nie takie znowu "coś", sztandarowe danie, flagowe, a must - krótko mówiąc: Francesinha!
Dwa rodzaje mięsa, kiełbaska, dzikie ilości sera, pomiędzy dwiema kromkami chleba tostowego, na to jajko sadzone, obok góra frytek, a wszystko skąpane w sosie piwnym... Jak ostatnia wariatka jeszcze popijam to piwem. Koniec świata! Zdechnę na bank! Nie wezmą mnie jutro na pokład samolotu do Madrytu, zapłacę nadbagaż. Murowane!
Relacja z drugiej części podróży: Hiszpania
Kocham Lizbonę miłością absolutną.
OdpowiedzUsuńAż tak? Może zatem zbyt mało widziałam, bo zachwyciła mnie tylko troszkę. Trzeba będzie wrócić!
Usuń